Park Narodowy Sajama i historia naszej choroby...


Nikt nie lubi psuć sobie wakacji chorobami. Wypieramy je z naszych myśli. Zwykle pakujemy do podróżniczej apteczki leki przeciwgorączkowe, coś na rewolucje żołądkowe i wyruszamy w nadziei, że przecież nic złego się nie przydarzy. Byliśmy już tu i ówdzie, jesteśmy zdrowi, młodzi, wiemy jak podróżować. Przed wyjazdem inspirujemy się zdjęciami, nakręcamy na wspaniałe widoki, czytamy wskazówki jak gdzieś dojechać, za ile, by nie okazać się przepłacającym frajerem. Zapoznajemy się z informacjami o bezpieczeństwie i kradzieżach. Jednak z każdym wyjazdem ryzykujemy coś dużo cenniejszego niż utratę pieniędzy i czasu, bowiem własne zdrowie, a co za tym idzie życie.


Choroba wysokościowa, tak dotyczy także Ciebie.


Termin znany zapewne osobom wędrującym po górach, alpinistom i medykom. Może czasem ktoś wybierający się do Ameryki Południowej zobaczy w przewodniku wzmiankę o potrzebie klimatyzacji czy wysokim położeniu miasta. My widzieliśmy wielokrotnie, jednak ani przez chwilę nad tym nie przystaliśmy. Dlatego, gdy zaczęliśmy odczuwać jej objawy byliśmy zupełnie bezradni. Popełniliśmy też dużo błędów, na które chcemy zwrócić uwagę innych. Bowiem choroba wysokościowa może dopaść każdą osobę, która przekroczy wysokość 2500 metrów, a czasami i sporo niżej. Co wcale nie oznacza zaawansowanej wspinaczki wysokogórskiej, znam osoby, które spacerując po plażach Meksyku czuły się bardzo źle. Należy pamiętać, że różnice wysokości w krajach typu Peru, Boliwia, Chile są bardzo duże i zależne od regionu. Większość atrakcji, które tak fascynują położone są znacznie wyżej niż nasz największy szczyt w Polsce. To porównanie zawsze działa na ludzką wyobraźnie. I tak spacerując po Cusco znajdziemy się już na ponad 3300 tysiącach m.n.p.m. Na najbardziej znanym solnisku w Boliwii - Salar Uyuni staniemy na 3653 m. n. p. m, a gdyby lądowanie samolotu przypadło na lotnisko w El Alto sięgniemy 4100 m. n. p. m. Równie imponujące wysokości zaliczymy wędrując chilijską Pustynią Atacama, gdzie możemy znaleźć się nawet na 4900 m.n.p.m.

Choroba wzięła nas znienacka, zaskoczyła w momencie, gdy się tego nie spodziewaliśmy. Wielokrotnie w swoich wojażach po Ameryce Południowej byliśmy wysoko i czuliśmy się dobrze. Gdy lokalny człowiek powiedział nam, że "wyskościówka" prowadzi do obrzęku płuc, mózgu, udaru, a w rejonie, w którym jesteśmy nie działają żadne służby ratownicze byliśmy przerażeni. Próba ratowania życia przypominała walkę z przeznaczeniem i była jedną z najgorszych wydarzeń, jakie przydarzyły nam się w podróży. To teraz od początku.

Narodowy Park Sajama (czyt. Sahama) - ukoronowany klejnot Boliwii


Koniec końców i początek nowego. Wspaniała sceneria Andów ze śniegiem wulkanów, strzelistych gór i bulgoczących gorących źródeł. Rozległe łąki, dzikie równiny, twarde kępki trawy. Pustynny krajobraz ocieplają wikunie, alpaki oraz lamy. Malutka infrastruktura parku, sprawia wrażenie opustoszonego miejsca, które prawie nie żyje. Sześciotysięczniki są jak na wyciągniecie dłoni, w tym ten najbardziej imponujący stożek wulkaniczny, największy szczyt Boliwii Nevado Sajama 6542 m. n. m. p. Nieaktywny wulkan, który kusi wspinaczką.


 
Park Narodowy Sajama graniczy z prowincją La Paz na północy i Parkiem Narodowym Lauca w Chile na zachodzie. Założony jako rezerwat przyrody w 1939 roku demonstruje wpływ starożytnej kultury rdzennej jaka miała miejsce w całym regionie.  W 2003 roku ze względu na uniwersalne znaczenie kulturowe i naturalne Sajama została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. To bogactwo fauny i flory, niesamowitych ścieżek trekkingowych i stanowisk archeologicznych. 


Warunki klimatyczne w parku z wysokościami 4200 - 6542 są półpustynne i zimne. Wieczory i noce są wyjątkowo chłodne, poniżej zera. Nasz początek grudnia był jeszcze suchy, mroźny, ze słońcem w dzień i temperaturą w granicach 10 stopni.


Nawet nie wiem kiedy zdecydowłam się wpisać Park Narodowy Sajama w trasę wyprawy. Ten punt programu zostawiłam już na koniec wycieczki, kiedy to teoretycznie miała być najbardziej wypoczęta i zaaklimatyzowana. Niestety wszystko potoczyło się inaczej.

Gwałtowny wzrost wysokości i pierwsze objawy złego samopoczucia


Zaczęło się w Limie, wylot samolotu miałam w środku nocy  - chociaż pospałam w tanim hostelu na godziny, po odprawie bezpieczeństwa, mój boeing okazał się być opóźniony o 2,5 h.. Łącznie spędzam czas na lotnisku blisko 5 godzin. Rozwalona cała noc. Po 7 mej szczęśliwie wzbijam się w górę, krótki lot przesypiam. Lima jest położona zaledwie 110 m.n.p.m, a docelowe lotnisko znajdowało się na ponad 4000. To bardzo duża różnica i wyzwanie dla organizmu. Po wylądowaniu samolotu na pasie, część podróżnych bardzo źle się czuła. Obsługa lotniska w butlami i maskami tlenowymi wpadała do samolotu by cucić osoby. Przyglądałam się temu z niedowierzaniem.

Czułam się świetnie, ciążyła jedynie nade mną presja czasu, przecież tego samego dnia miałam jechać dalej w kierunku Parku. Kolejka z fiszkami emigracyjnymi nie miała końca, a zastój kradł moje cenne minuty. W końcu opuszczam lotnisko, biegiem kieruję się do El Alto i tam łapię taksówkę colectivo do Patacamya. Poszło sprawie. W Patacamaya okazuje się, że busik do Sajama już odjechał, ale młody kierowca innego proponuje wspólny transport, bowiem jedzie do wioski położonej ok 30 km bliżej, do Oruro. Uznaje wraz ze swoim współtowarzyszem wyprawy, że warto jechać. Siedzimy z przodu, we dwoje na jednym siedzeniu, reszta Boliwijczyków z tyłu przygląda nam się niepewnie. W busiku panuje niezbyt przyjemny zapach, wszyscy żują kokę, a nasz kierowca co jakiś czas ma krwotok z nosa. W takich warunkach jedziemy około 4 godzin. Busik staje na każde żądanie pasażerów. Gdy dojeżdżamy do miejsca docelowego, jesteśmy sami tylko z kierowcą. Pytamy człowieka, czy pojechałby z nami prywatnie dalej, do Parku, za co zapłacimy. Zgadza się, jednak stawia warunek, chcę zabrać swoją rodzinę. Dla nas to bez różnicy. Busikiem podjechaliśmy po żonę i dwójkę uroczych maluchów. Jedziemy do Sajama. Jego szczyt jest już widoczny. Przekraczamy granicę z parkiem - jak się później okazało nielegalną.


Patrzę przed siebie jest mi raz bardzo gorąco od słońca, które uderza we mnie zza szyby, a raz kosmicznie zimno, gdy tylko uchylę okno. Jesteśmy coraz bliżej i nagle mam mroczki przed oczyma i rozmyty obraz. Wskazuje na swój stan zdrowia współpasażerom. Busik staje. Tracę na chwilę przytomność. Gdy ją odzyskuje leżę na ziemi, wśród strzępek traw, zaaferowane dzieci klęczą nade mną, a kierowca wpycha mi liście do buzi. Żuj. Uspokaja, to soroche - choroba wysokościowa, minie. Powoli odzyskuje kolory na twarzy i wyraźnie widzę. Ale nie mam sił by samodzielnie wstać. Upchana do busika w celu dalszej jazdy. Nocleg mamy w dawnym ośrodku wojskowym, który miał mnie postawić na nogi. W środku pokoju temperatura nie przekraczała 8 stopni, zimna woda z kranu ledwo się kropiła. Położyłam się na chwilę do łóżka, przykrywając kilkoma warstwami koców i narzut z lamy. Znajomy poszedł rozeznać okolice. Wrócił z gorącymi kubkami herbaty z koki. Wtedy też przypomniało nam się, że nic nie piliśmy od momentu opuszczenia samolotu. Nie czuliśmy pragnienia, dodatkowo pośpiech. Powoli odzyskiwałam siły. Pozornie, co było największą zgubą. 

nasz nocleg w bazie wojskowej

Wyszyliśmy z pokoju rozejrzeć się się po okolicy. Spacer między opustoszonymi uliczkami, miejscowy kościółek, żwirowa droga, zwierzęta, piękne plenery do fotografii. Zaczęliśmy planować jutro. Skoro po godzinie w łóżku czuję się już dobrze, to założyłam, że po nocy będzie już tylko lepiej. Wracając do noclegowni, starsza Pani narożnego sklepu, zaproponowała nam posiłek. W sumie byliśmy przemarznięci, panował niecodzienny chłód. Ucieszyłam się na myśl ciepłej herbaty z koki. Pani proponuje za bezcen ser przydomowej produkcji. I wiecie, myślisz sobie o świetna sprawa. Serek, bez chemii i konserwantów, domowy. Chociaż nie czuliśmy w ogóle głodu ani chęci do jedzenia, jakoś serek wszedł, był naprawdę smaczny.

Zaliczamy Base Camp, gdzie soroche brzmiało już tylko jak wyrok


Nie spaliśmy prawie całą noc, wstaliśmy ciężkim krokiem i z bólem głowy, jednak zwarci i gotowi by zaliczyć pierwszą bazę w drodze na szczyt. W końcu po to tutaj przyjechaliśmy. Po drodze spotkaliśmy parę belgów i francuzów z przewodnikiem, którzy kierowali się w tym samym kierunku. Pierwsza baza Base Camp na 4800 m.n.p.m zaliczyliśmy dość sprawnie żwirową ścieżką wprost z wioski. Samo podejście nie stanowiło wysiłku, nie było morderczych podejść pod górę, teren raczej płaski. Jednak spacer był powolny, jakby brakowało każdemu sił. Dobiliśmy do bazy około 14:30, czasu więc zostało dużo by się rozbić za kamiennym murkiem, w bazie jest punkt poboru wody i prowizoryczna toaleta.

Położyliśmy się odpocząć, coraz trudniej się nam oddychało, mój znajomy kilka razy wychodził z namiotu wymiotować. Ból głowy był już tak silny jak nigdy dotąd. Noc zdawała się nie mieć końca, prawie w ogóle nie spaliśmy odczuwając spotęgowany ból przez każdą upływającą sekundę. Rano, gdy wyszliśmy z namiotu ledwo o własnych siłach zainteresował się nami lokalny przewodnik tamtych grup. W tym stanie zabronił nam iść dalej. Proponował zostanie tutaj dobę, aż organizm przystosuje się do nowej sytuacji. Mieliśmy pić dużo wody i odpoczywać. Jednak minuty stały w miejscu, a nasze dolegliwości narastały. Nie pomagał też chłód. Wieczorem do bazy dobiły inne grupy, podjęliśmy z nimi rozmowy. Jedni wrócili się z 5500, gdzie próbowali klimatyzować się dwie dobry, bezskutecznie. Inni podobnie jak my rozpoczynali dopiero trekking na szczyt.  W nocy zaczęliśmy krwawić, na przemian z nosa i uszu, ból mięśni był silniejszy niż kiedykolwiek przy grypie. Chcieliśmy iść dalej, przecież inni poszli, nie będziemy mięczakami, nie damy się pokonać chorobie, takie myśli motywowały nas przez mijającą noc. Następnego dnia o świcie, ledwo wyszło słońce podjęliśmy decyzje zejścia niżej. To miało być nasze antidotum. Nawet nie wiem jak to możliwe, że starczyło na to sił, bo pamiętam, że z trudem pokonywaliśmy jeden krok. Zwinęliśmy sprzęt, rzuciliśmy rozmazane spojrzenie w stronę szczytu i zaczęliśmy iść w kierunku wioski. Na szczęście nie byliśmy odwodnieni.

Warto wiedzieć, że nie działają tutaj żadne służby ratownicze. Nie ma opcji wezwania lekarza, pogotowania etc. Droga powrotna trwała dłużej, zatrzymywaliśmy się co kilka chwil, by zatamować krwotok, by zwymiotować, by odpocząć. Nieświadomi co się z nami dzieję, zdani tylko na siebie, na totalnym pustkowiu, miałam ogromną ochotę uciec z tego miejsca. Biec szybko do przodu, jednak żółwim tempem stawiałam krok za krokiem. Około południa doszliśmy do ośrodka. Byłam już na tyle zrezygnowana, wykończona i przestraszona, że uznałam, aby stąd wyjechać. Nie wytrzymam w tych warunkach kolejnej doby. Od trzech dni jesteśmy bez prysznica, posiłku, ciepłej wody pitnej, z ogromnym bólem głowy i mięśni, z płytkim oddechem. Z trudem przepijaliśmy łyk wody. W wiosce szukaliśmy transportu powrotnego do La Paz. Nie było. Busik odjechał o piątej rano. Zaczęliśmy pytać ludzi o szansę podwiezienia gdziekolwiek. Udało się.
Jeden z mieszkańców miasteczka dowiózł nas do głównej drogi, gdzie krzyżowała się droga do Parku oraz nowa asfaltowa Patacamaya - Arica. Prażyło słońce, a jednocześnie wiał silny wiatr. Przy wyjeździe z parku zażądano od nas kwitka potwierdzającego wjazd i rejestrację. Nie mieliśmy go. Chwile się tam tłumaczyliśmy, zapłaciliśmy opłatę wstępu w wysokości 100 BUS (ok 14 dolarów) i "Pan Parkowy" pozwolił nam wyjechać. Stoimy przy drodze, łapiemy stopa na zmianę, bo idzie nam to z trudem. Nikt się jednak nie zatrzymuje. Tiry zwykle mają dwuosobową obsadę, a autobusy i busy są zapełnione. Po kolejnych dwóch godzinach ja już mam pomysł rozbicia tutaj noclegu. Zatrzymuje się stary jeepp, na dzień dobry słyszymy pytanie czy szukamy tutaj śmierci. Ja odpowiadam, że uciekamy przed nią od Base Camp. Człowiek proponuje nam transport do granicy z Chile- Arica, to przeciwny kierunek, ale to stamtąd ruszają autobusy i mamy szanse wydostania się większą niż tutaj.

Na granicy chilijsko-  boliwijskiej duży ruch, zatrzymują się autobusy i busy. W końcu wsiadamy do jednego i czekamy aż uzbiera się komplet pasażerów. Czuję się dalej jak na haju, ciężko oddycham. W przygranicznym barze kupujemy kokę i coca colę. Znajomy od czasu do czasu dalej krwawi z nosa, martwię się tym, to już niezliczone ilości krwi, które stracił. Po przejechaniu 100 km dolegliwości powoli tracą na sile. Pozostał tylko brak apetytu i zmęczenie. W Patacamaya mamy od razu busik do El Alto, dojeżdżamy do miasta w środku nocy. Szukamy noclegu. Ciepły pokój z grzejnikiem, gorąca woda pod prysznicem, czuje ze wracam do żywych. Rano schodzimy na śniadanie, szwedzki stół pierwszy raz widzę, taki wybór jedzenia od wielu dni. Ledwo przyjmujemy trochę owoców i koktajl.
Rozmawiamy, czujemy rozczarowanie. Sięgamy do źródeł, czytamy o tej chorobie. Analizujemy błędy. Ale cieszymy się, że wszystko skończyło się dobrze. Zlekceważyliśmy, oczywiście nieświadomie aklimatyzację organizmu, zwiodła nas rutyna, nieodpowiednia dieta, zbyt porywcza chęć zdobycia celu.


Co możesz zrobić by się ustrzec lub złagodzić objawy choroby:


Poskromieni wydarzeniami zwracamy Tobie Podróżniku uwagę na chorobę wysokościową w Ameryce Południową funkcjonującą tutaj pod określeniem soroche, przed którą nie ma lekarstwa innego jak profilaktyka pierwotna.

Choroba wysokościowa jako zespół chorobowy spowodowany brakiem adaptacji do warunków panujących na dużych wysokościach rozwija się na skutek stopniowego zmniejszania się ilości tlenu wraz ze wzrostem wysokości nad poziomem morza. Jak pamiętamy z fizyki czy chemii wraz ze spadkiem ciśnienia atmosferycznego spada ciśnienie cząsteczkowe tlenu, który jest niezbędnym pierwiastkiem do życia. Dlatego organizm ludzki uruchamia szereg mechanizmów próbujących adaptować organizm do nowych warunków.
Potrzebna jest do tego także rozwaga podróżnika. Błędy popełnione w czasie aklimatyzacji, aż w 70 % przypadków wywołują chorobę.


Początek objawów zazwyczaj pojawia się od 4 do 24 godzin przebywania w nowym miejscu. Są to bóle i zawroty głowy, bezsenność, zaburzenia snu, bóle mięśni, uczucie zmęczenia, płytki i szybki oddech, poczucie wyczerpania, utarta apetytu i pragnienia, nudności, wymioty, obrzęk twarzy, rąk, nóg, krwotoki, czasem omdlenia. Nie można lekceważyć, żadnego z wymienionych punktów.

Prawidłowa profilaktyka pierwotna


1. Pierwszego dnia, gdy znajdziemy się na wysokości np. po wylądowaniu samolotu musimy ograniczyć wysiłek fizyczny do minimum i zapewnić sobie dużo snu. Nie powinniśmy narzucać morderczego tempa i pędzić zwiedzać miasto czy okolice. Spokojny, krótki spacer i odpoczynek w hotelu, jeżeli musimy się przemieszczać to tylko za pomocą taksówek czy lokalnego transportu, nie pieszo.

Jeżeli zwiększamy wysokość stopniowo np. poprzez wspinaczkę czy jazdę autobusem, od wysokości 2000 m. n. p. m tak zaplanujmy czas, aby nie pokonywać więcej niż 500- 1000 metrów dziennie wzwyż. Rozbijając nocleg, należy pamiętać, że w nocy jest mniejszy pobór tlenu przez nasz organizm, dlatego lepiej jeżeli obóz rozbijemy na niższej wysokości niż udało nam się osiągnąć w dzień.

2. Należy bardzo się nawadniać. Do 6 litrów dziennie.

3. Nie możemy spożywać w ogóle alkoholu, nawet piwka.

4. Jemy lekkie potrawy, omijając nabiał, szczególnie mleko i sery.

5. Róbmy to co lokalni, pij mate de coca i żuj liście koki - to nie narkotyk. Więcej o tym przeczytasz w naszym poście: http://bit.ly/2qnPDML

6. Jeżeli objawy nie mijają po dobie, lub czujesz ich nasilenie zejdź na niższą wysokość.

7. W żadnym wypadku nie podejmuj próby wejścia wyżej nawet jeśli czujesz tylko ból głowy. Twój organizm jeszcze się adaptuje.

8. Przed wyprawą, planując przebywanie na dużych wysokościach możesz porozmawiać o tym ze swoim lekarzem, który określi Twój stan zdrowia, wskaże ewentualnie przeciwności.  Możliwa jest też doraźna pomoc lekami.


U osób powyżej 65 roku choroba występuj aż 3 razy częściej. Ale pamiętaj, nawet jeśli jesteś młody, zdrowy i często chodzisz po górach możesz zachorować! Nie wolno Tobie ignorować pierwszych symptomów. A Park Sajama to wyjątkowe miejsce na ziemi! Wrócę tam.

M.



12 komentarzy:

  1. jazda przez park i postoj w hotelu . tepy bol glowy jakby ktos przywalil mi basebolem. krotka rozmowa i zostajemy w pobliskimi i jedynym hotelu bez dalszej juz jazdy . posilek , kapiel i pifko . spie jak zabity.....rano zmeczony ale juz bez bolu glowy wskakuje na moto i jade dalej.....kwestia odpornosci organizmu

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten wpis powinien przeczytać każdy, kto planuje podróż!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja mieszkałam właśnie na wysokości 2.600 w Bogocie przez kilka lat. Na szczęście na początku tylko czułam zmęczenie. Po kilku dniach się przyzwyczaiłam. Ale to co opisujesz wystraszyło mnie. Dobrze wiedzieć co się może stać jeśli dopadnie nas choroba wysokościowa.

    OdpowiedzUsuń
  4. Marzę o podróży do Ameryki Południowej. Bardzo przydatny post, mam nadzieję, że mi się w przyszłości przyda! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie zazdroszczę takich przeżyć, ale dzięki temu stworzyliście naprawdę wartościowy wpis, który może uratować życie! A Wam życzę dużo zdrówka (nie tylko w podróży!)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ale przeżycia!Wszyscy planujący podobne podróże powinni przeczytać ten tekst!

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo, bardzo ważny tekst i co ważne od kogoś kto się naprawdę zna :)

    OdpowiedzUsuń
  8. O rany, czytałam z zapartym tchem! Nie miałam pojęcia o tym, że występuje taka choroba. To super, że poruszacie taki temat. Sama podróżuję dużo, ale to nie są wielkie odległości, ale czytam sporo blogów podróżniczych i nie trafiłam na żaden artykuł na podobny temat.

    OdpowiedzUsuń
  9. Bardzo dobry artykuł. Podstawowa zasada: powyżej 3000m npm mogą pojawić się pierwsze objawy choroby wysokościowej. Dużo zależy od człowieka jak i aktualnej kondycji jego organizmu. Dla jednego będzie to owe 3000m, dla innego może to być 3500 czy 4000m. Przed wyprawą na takie wysokości warto poczytać o aklimatyzacji i się przygotować, odpowiednio zaplanować podróż. Jeśli już kogoś złapie, są pewne medykamenty na to, ale nie polecam. Strasznie dużo chemi. Jedynie co to mogę polecić ewentualnie aspirynę. Rozrzedza krew i człowiek trochę lepiej się poczuje.
    Drobna sugestia - zmieńcie proszę czcionkę. Ciężko się to czyta. W samym artykule czcionka miejscami zmienia się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Mati! Zmienialiśmy szablon i trochę teksty się rozjechały!

      Usuń
  10. Bardzo ważny wpis, bardzo dobrze napisany! Szacun :)

    OdpowiedzUsuń
  11. świetny tekst! Chodzę po górach od lat w Europie i podpisuje się pod wszystkim co napisaliście! Klimatyzacja i jeszcze raz klimatyzacja! Zdrowie najważniejsze!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © MM en el mundo