Meksykańskie wybrzeże wolne od betonu....




Nasze ostatnie dni w Meksyku postanowiliśmy spędzić nad Oceanem Spokojnym. Zżerała nas ciekawość. Jakie będą plaże, woda i atmosfera wybrzeża? Meksyk nas zachwycił, rozkochał, a przede wszystkim urzekł różnorodnością. Dewocjonalia sprzedawane razem z pogańskimi symbolami, kolory, pachnące kiczem, jednak tutaj pasujące jak nigdzie indziej. Oswojony wizerunek śmierci towarzyszy radosnemu życiu. Nie słychać na ulicach płaczących niemowlaków, matki zamiast wózków używają chust. Kraj zachwyca także smakiem, szczególnie ulicznych garkuchni. Mekka pikantnego jedzenia. Europejskie gardło ma prawdziwą próbę aklimatyzacji. A miejscowi? Żartując można stwierdzić, że tutaj nawet mleko matki jest pikantne.





A co zastaliśmy na wybrzeżu?


Do dzisiaj pamiętam słowa piosenki Richi E Poveri- Acapulcouczyłam się jej na kursie z hiszpańskiego... tropikalna noc łapie Cię za serce i zakochujesz się beznadziejnie.... Czy faktycznie tak będzie? Wybrzeże Acapulco kojarzone jest przecież z betonem, wielkimi hotelami all, czy jest na to alternatywa? 


Dojechaliśmy do Acapulco, miasto dyszące gorącym, wilgotnym oddechem. Ale też temperamentem, muzyką, nieustannymi klaksonami aut... Mieszkańcy różnią się od dotychczasowych poznanych osób. Na ich twarzach znać wyraźnie filipiński gen. Trochę skośne oczy, ciemniejsza karnacja, lekko kręcone włosy; przed wiekami Hiszpanie utrzymywali tu zaopatrzeniowy port karaweli płynących właśnie na Filipiny. Tak naprawdę Acapulco zostaje do dziś zakotwiczone w swojej kosmopolitycznej kulturze. 

Zatrzymaliśmy się w Hotelu Ritz- jeden z molochów tuż przy głównej ulicy Avenida Costera. Obok rozpościera się panorama brzydkich fasad kolejnych hoteli, restauracji oraz wypożyczalni samochodów.  Vis a Vis galeria handlowa, kilka dobrych sklepów zarówno z butami (np. świetne skórzane wyroby Jean Pierre), jak i odzieżowych (koszule Ferrioni- włoska marka, połączenie elegancji ze sportowym stylem). A wszystko w znośnej temperaturze. Klimatyzacja w Acapulco jest jak zbawienie.  Zaglądamy do baru rodeo, skusił nas oszronionymi od klimatyzacji frontem, cały przeszklony, gdy złapaliśmy za klamkę drzwi poczuliśmy dotknięcie lodu. Szukaliśmy ochłody i dobrego piwa. Idealnie! Zakazany bar typu rodeo, odwiedzany tylko przez lokalnych mieszkańców. Nasza obecność wywołuje konsternacje. Budzi sensacje. Zaczyna się lekkie badanie gruntu, okrężne podejścia. Szybko zdeklarowaliśmy się, że nie jesteśmy gringo. Broń boże jakie Stany, Soy de Polonia podziałało jak balsam. Do tego nasz hiszpański. Wywołało to entuzjazm. Każdy chciał o coś zapytać, porozmawiać. Robiono sobie z nami zdjęcia. Prawdziwa eksplozja życzliwości, uśmiechu i empatii. Dostajemy piwo i talerzyk przekrojonych na pół limonek. Pytają M o Jego ulubioną muzykę. Wymienia meksykańskich wykonawców, w barze zawrzało. Za pomocą klawiatury na ekranie telewizora umieszczonego nad ladą pojawiały się kolejno wymienione teledyski Mana, Pauliny Rubio, Alejandro Fernandeza i na koniec jeszcze Lily "Zapata se queda". Korzystamy z ogólnego poruszenia przemieszanego z zamieszaniem, zostawiamy należność za piwa z napiwkiem i wychodzimy. 

Jeszcze tylko przejażdżka tzw. szalonym autobusem. Warto ją odbyć! Wystarczy przejechać przystanek lub dwa. Przyciemniane szyby, z zewnątrz wymalowany, z napisami graffiti. W środku dyskoteka. Pasażerowie siedzą niewzruszeni, a z głośników rozbrzmiewa muzyka, do tego kolorowe światła to naprawdę szalony autobus! 

Pada deszcz, jeżeli rzecz dzieje się w porze suchej, czyli obecnie krople deszczu mają wielkość naparstka. Ulicami płyną potoki. Wracamy do hotelu, spoglądam przez okno. Wąska i ciasna plaża, a za nią wieżowce. Woda trochę mętna. Uciekamy stąd, decyzja mogła być tylko jedna! 


W barze poznaliśmy człowieka, który zaproponował nam wyjazd do prywatnej hacjendy, położonej nad Pacyfikiem. Nie byliśmy pewni czy zjawi się rano, stoimy przed hotelem nie mając alternatywy. Jednak podjeżdża biały pick up. Wyjeżdżamy z Acapulco, po przejechaniu niecałej godziny znajdujemy się na lagunie. Nasz kierowca zabiera nas na łódkę, dostajemy nietypowo przyrządzoną i podaną lemoniadę. Płyniemy, obserwujemy wiele gatunków ptaków, w tym białe pelikany. Niezwykle rzadki, migrujący gatunek. 





Przejeżdżamy do prywatnej hacjendy, otrzymujemy obiad, kolejną wzmacnianą lemoniadę rumem. Wychodzimy na prywatną plaże, spokój, cisza. Oprócz nas i właścicieli nie widać nikogo. Odpoczywamy na hamakach, bawimy się z falami. Nagle przyszedł pracownik stacji hodowli żółwi z wiadrem maleńkich, od dzisiaj na świecie żółwików. Zaczął wypuszczać je do wody, zobaczył mój entuzjazm, więc szybko przeszkolił mnie i podał dwa maluchy do ręki. Żałowałam, że nie miałam przy sobie aparatu. Maleństwa były cudne, ledwo pełzały. Kiedy wyrzucona została fala na brzeg należało malucha położyć na piasku i czekać aż zwrotna fala zabierze go ze sobą. Niektóre zakopywały się w piasku i oczekiwały pomocy. Cudowne przeżycie.




Koniec lenistwa. Wracamy na największe skrzyżowanie w Acapulco, tuż za granicą hoteli, przy wylocie, gdzie krzyżują się różne drogi. Szukamy taksówki, oczywiście colectivo. Pytamy o Marquelię. Na odjazd czeka już pięć osób, taksówkarz średnio chce z nami rozmawiać. Znów pada zapewnienie, że nie jesteśmy z Estados Unidos. Zabiera nas, jedzie średnio do połowy naszej drogi, ale cieszymy się. Oczywiście ja, z racji bycia szczupłą, wciśnięta zostaje na tył. Towarzystwo mam wyborne, czterech rosłej budowy Panów. Od razu pytają się skąd jestem, czy M to mój chłopak oraz czy jest macho... ha ha. Panowie robią sobie ze mną zdjęcia, szukają na facebooku. Pokazują profil pełny prywatnych wynurzeń- zdjęcia dzieci, rodzin etc. Jest piekielnie gorąco. Otwarte okna tylko mielą gorące powietrze. W końcu wysiadamy. Cieszę się jak nigdy. 10 minut później jedziemy kolejną taksówką, tym razem siedzę z M na przednim pasażerskim siedzeniu. Wydaje mi się to komfortowe, jednak po kolejnych 100 km zmieniam zdanie. 

Dojeżdżamy na miejsce. Marquelia! Już późny wieczór, udajemy się do pierwszego baru na enchiladas. Bez wątpienia jesteśmy jedynymi cudzoziemcami w tym mieście. Lokalną taksówką jedziemy szukać noclegu przy plaży. Udaje się, piękne tuż przy plaży. Mimo później pory jest strasznie ciepło. Nasz wiatrak umieszczony nad łóżkiem oprócz hałasu nie przynosi nic więcej. Zostawiamy rzeczy w naszym domku i idziemy na plażę. Księżyc daje niesamowitą poświatę. Pływamy w wciąż ciepłej wodzie i widzimy ślady pozostawione przez gigantycznego żółwia. 

W nocy przeżywamy chwile grozy. Nagle ktoś biega z latarką i krzyczy "ayudar"- czyli pomocy. Puka do wszystkich domków, ale nie do nas. Nie wiemy co się dzieję, w pierwszej chwili myślimy, że może jakiś huragan z olbrzymią falą się zbliża, lub coś się stało. Po chwili z domków wybiegają ratownicy w żółtych kombinezonach z ciężkimi narzędziami w rękach. Biegną na plaże, okazuję się, że to jakaś specjalna grupa ma tutaj ćwiczenia. Przyznam szczerze, że poziom stresu w tej niewiadomej sytuacji był ogromny. Dzisiaj wspominamy to z uśmiechem.


Rano obudziło nas słonce, skorzystaliśmy z tutejszej kuchni i zjedliśmy jajecznice. Miłość do jajek jest odczuwalna w całym kraju. To zupełnie inny świat, oparty na uśmiechu, który wita nas zewsząd i wzajemnej sympatii. Spakowaliśmy swoje rzeczy, w tym strój, mocny filtr, butelkę wody i ruszamy na tramping wzdłuż wybrzeża Costa Chica...Urok pustki, widoczność ponad wszystkie horyzonty... tylko upał, od siódmej z minutami już na skraju wytrzymałości....




Mała rzeka, którą po sezonie deszczowym trzeba przepłynąć łódką, idziemy dalej, mijamy lagunę. obserwujemy ptaki. Kiedy dopada nas zmęczenie odkładamy rzeczy i idziemy się kapać w Pacyfiku, woda naprawdę ciepła, myślę, że około 30 stopni. Oczywiście to nieposkromiony żywioł. Jedyne bezpieczne miejsce to rynny przy brzegu, płycizny oddzielone od głębiny podwodnym  piaskowym grzbietem, który redukuje siłę fali. Ale prądy i tak działają. Kiedy stoisz w wodzie po kostki, a spotkają się dwa prądy, w przeciwnych kierunkach, zostajesz zalany wodą. Ocean wciąga, punktem odniesienia zostaje plecak i ubranie pozostawione na brzegu. 




Cała trasa zajęła nam pięć godzin. Ostatni etap z wywieszonym językiem i lekko odczuwalnym bólem w kostkach... spacer po piasku powoduje intensywną pracę mięśni. Na ostatnim odcinku jest coś w rodzaju kantyny dla rybaków. Otoczyli nas. Jeden pokazuje swoje ostrygi, inni wypytują skąd jesteśmy. Na szczęście język daje przepustkę do wszystkich zamkniętych drzwi. Jeden z rybaków, proponuje wypłynąć łodzią, abyśmy mogli ponurkować z maską pod wodą.



W jednej z knajpek zamawiamy ostrygi, koktajl krewetkowy i micheladę - jedyny taki sposób podawania piwa. Na brzegach kieliszka sól, a w środku piwo z sokiem pomidorowym, salsą, wyciśniętą limonką. Wszystko smakuje jak nigdy. 




Po posiłku łapiemy stopa, zabiera nas na pakę. Oczywiście podoba nam się ten pomysł. Dowozi nas do miasta, tam wsiadamy do taksówki i jedziemy dalej. Jest tutaj jeszcze jedno miejsce, które chcemy zobaczyć. To co zastajemy na miejscu przerasta nasze oczekiwania. Czuć klimat Karaibów.





Po krótkim wypoczynku rozglądamy się za kolejnym lokalnym transportem. Przejeżdżamy przez Copala i powoli żegnamy dzikie wybrzeże. Nasz pojazd zatrzymuje się obok targu w San Fransico. Koniec trasy. Wychodzimy rozejrzeć się. Znajdujemy las pełny bananowców, spacerujemy wzdłuż rzeki, widzimy jak miejscowi robią pranie, jak wolno biegają konie. U kogoś na werandzie siedzą papugi. Na końcu wracamy na bazar, pełno tutaj egzotycznych owoców, ale króluje banan. Zatrzymują się kolejni klienci, niezwykły ruch. Próbujemy po raz kolejny złapać stopa, mija godzina, dwie- wszystkie taksówki jadą pełne z Copala. Trochę żałujemy, że to tam nie zakończyliśmy poprzedniej przejażdżki. Po trzech godzinach i zbliżającym się zmroku łapiemy autobus. Jesteśmy zmęczeni, brudni, już nie chcę pisać, że wszystko nam jedno. Płacimy jak za zboże, ale dowozi nas do dużego miasta, skąd tylko 30 km dzieli nas od Hotelu Ritz. Tym razem dopisuje nam szczęście, czekamy kilka minut i zapełnia się taksówka. Wysiadamy przy pamiętnym skrzyżowaniu. Wracamy pieszo do hotelu. Dopiero przed lustrem, w windzie, orientujemy się, dlaczego wzbudzaliśmy takie zainteresowanie na ulicy. Zmierzwione, stojące od soli włosy, postrzępione ubranie, plamy salsy na spodniach, ale też iskrzący wzrok. Kąpiel przywróciła nas do normalności. Wspaniała wyprawa!










Następnego dnia o świecie opuszczamy Acapulco. Meksykańskie autokary klasy Lujo mają trzydzieści parę miejsc skupionych w niewielkiej ilości rzędów. Fotele są jak przestronne kanapy. Klimatyzacja, niestety też emitowane są filmy na cały regulator. 70 km przed Ciudad de Mexico autokar staje manifestanci wyszli na ulice, blokując bramki. Tracimy dwie godziny. Dojeżdżamy do stolicy, idziemy do zaprzyjaźnionej restauracji, zjadamy rybę a la manera veracruzana-  która oznacza ogień w ustach. Zapakowana w folii z ostrym sosem wypełnia swoją nazwę w dwustu procentach. Do tego biały włóknisty ser, który znajduje moje uznanie. Jeszcze chwila i udajemy się na samolot. Nasz pobyt dobiega końca, wracamy wypełnieni doskonałymi wspomnieniami. 

MM.

Mała ściąga naszych meksykańskich wspomnień: 

O wrażeniach ze stolicy przeczytacie w poście:

Odkryliśmy też śliczne małe meksykańskie pueblito:

Spędziliśmy urocze dni w kolonialnych miastach, np. Oaxaca:

A także zapoznaliśmy się z historią przodków odwiedzając Azteckie ruiny:





Copyright © MM en el mundo