sKUBAni - relacja z Baracoa



Wstaliśmy skoro świt, czekał nas bowiem najdłuższy odcinek drogi do przejechania. Nauczyliśmy się już, że na Kubie nie ma autostrad jak stół, więc większość dnia będziemy w podróży. Do pokonania było 235km. Trasa autokarem nie miała końca, zatrzymaliśmy się na 15 minutową przerwę na toaletę. Mała infrastruktura, oprócz toalety, ławeczki, bar z piwem. Sympatycznie. Właściciel poganiał dalej. Poszliśmy. Cudny widok z klifu na Morze Karaibskie, a wcześniej kaktusy. Miły akcent dość długiej podróży.




Przejazd prowadził przez bazę wojskową marynarki USA, znanej z piosenki Guatanamera. Miasto oddalone o 153km od Baracoa, a 83km od Santiago de Cuba. Do otwartego morza ma około 30 km. Mało atrakcyjne turystycznie. Podczas przejazdu widzimy budki z patrolującymi żołnierzami, a nasz kierowca ostrzega przed robieniem zdjęć w tym miejscu.  

Godzinę później nasz autokar znów ma postój. Tym razem zbiegają się od razu miejscowi z mandarynkami do sprzedaży. Kierowca ma przerwę obiadową. W dość ciekawym miejscu. Widzimy schody prowadzące na górę. Upewniliśmy się, o której ruszamy i zaryzykowaliśmy wspinaczką. Nie żałujemy. Chociaż ostatnie schody pokonywaliśmy z trudem.



Docieramy do celu, jest już późne popołudnie. Wylądowaliśmy przy głównej promenadzie Baracoa. Zniszczonej i tak pozostawionej. Pamiętacie tsunami na Haiti? Okazuje się, że spora fala wody uderzyła również w wybrzeże Baracoa. Cały rząd przybrzeżnych domów został zalany. Woda opadła, zniszczenia pozostały. Obecnie domy znów zamieszkują rodziny, miejsce jednak straszy wyglądem. Spacerując dostrzegamy w jednym z bloków na pierwszym piętrze tabliczkę "restaurante". Idziemy! Spodobał nam się pomysł, miejsce. Otwarte drzwi do klatki, pukamy do mieszkania. Otwiera młoda Kubanka zaskoczona nami. Odetchnęła z ulgą, gdy zaczęliśmy mówić po hiszpańsku. Pierwsze pytanie skąd jesteśmy? Polonia? Nie wiedziała, gdzie to, poszła zapytać rodziców. Prosiła, abyśmy się rozgościli. Jeden pokój, nazwijmy umownie salon, przerobiony na restauracje, trzy stoliki, czwarty na balkonie. Wybraliśmy ten na zewnątrz. Przyszła do nas po chwili recytując co może nam zaoferować. Wybieramy moje ulubione, już danie z Kuby, ryż z czarną fasolą, do tego banany i surówka. Pani przynosi rum na powitanie, a jakże by inaczej. Znów jest miło. Czekamy na jedzenie, które ze starannością zostaje nam podane. Jemy, jest pysznie. Patrzymy z balkonu na totalnie pustą promenadę przy wybrzeżu. Dla nas to wyjątkowe miejsce.




Baracoa leży u stóp góry przypominającej kowadło. El Yunque. Podchodzimy do wybrzeża, widzimy kowadło i stary, pół zatopiony wrak statku. 







Następnego dnia udajemy się zwiedzać osadę. Baracoa najstarsze i najdalej wysunięte miasto Kuby. Czuć w nim wiekowość. Wciąż wiele drewnianych domów, wiele z nich oferuje nocleg. Ładny, odnowiony bulwar, popularne przejazdy bici taxi. Jest żywo, kolorowo, czuć echo historii podoba- nam się tutaj. Wieczorem udajemy się do kolejnej domowej restauracji. Ja zamawiam spaghetti, M, pulpo, czyli ośmiornicę. W rezultacie dostajemy rosół i rybę z puszki oraz kosmiczny rachunek. Sytuacja jest na tyle zabawna, że płacimy wychodząc bogatsi w te wspomnienie. Odwiedzamy też miejscowy sklep, zawartość oraz ceny pozostawiają wiele do życzenia. 







Mieszkańcy Baracoa są przekonani o przybyciu Kolumba właśnie tutaj. Pozostają głusi na dowody, że przybił do brzegu w okolicach Gibary, a więc znacznie dalej. Kluczem sporu pozostaje drewniany  krzyż- Cruz de la Parra, który od wieków jest strojony sukienkami w kolorze srebra. Mimo, że belgijscy naukowcy dowiedli, że drzewo krzyża pochodzi z drzewa miejscowego, tutejsza ludność uparcie twierdzi, że przywiózł je Kolumb z Hiszpanii. 

Północno- wschodni kraniec Kuby to najwilgotniejsza część wyspy. Sama Baracoa otoczona jest porastającymi zielenią górami. Postanawiamy odpocząć od miast i dlatego kolejnego dnia udajemy się na łono przyrody. Chcemy poznać zieloną, dziewiczą część wyspy... Wyruszamy do rezerwatu biosfery Cuchillas Del Toa. 


MM.
Copyright © MM en el mundo